Do trzech razy przelot!

Dzień 28 sierpnia będzie dla mnie symboliczny nie tylko z powodu święta lotnictwa. Tego dnia w końcu udało mi się spełnić ostatni warunek dzielący mnie od egzaminu na licencję – przelot. I pomimo tego, że sam lot zajął mi około dwóch godzin, „przelot” trwał dla mnie przez całe wakacje.

Wszystko zaczęło się pod koniec maja kiedy pogoda na weekend zapowiadała się korzystnie, więc pełen wiary i nadziei że to „ten dzień” udałem się na zaprzyjaźnione lotnisko do Lisich Kątów. Na odprawie spotykam znajomego z Grudziądza, Adama, który dorobił się licencji w zeszłym sezonie i też planuje oblecieć treningowo jakąś trasę. Oboje dostajemy to samo zadanie: EPGI – Nowe – Wąbrzeźno – EPGI (łącznie ponad 100km), więc ustalamy, że będziemy lecieć we dwóch. Startuję pierwszy i dość długo czekam na swojego „skrzydłowego”, ale kiedy dołącza lecimy z wiatrem i szybko udaje nam się zaliczyć pierwszy punkt zwrotny. Zawracamy na Wąbrzeźno. Niestety lot pod wiatr zabiera nam więcej czasu i w połowie drogi do kolejnego PZ niebo przed nami robi się czyste, coraz trudniej dokręcić podstawę, a na zegarze prawie 16:00… Po krótkiej burzy mózgów ja uznaję, że trzeba zbierać zabawki i zawracam do bazy, a Adam próbuje jeszcze szczęścia. Spada na 400m i melduje, że chyba będzie pole, ale na szczęście udaje mu się wygrzebać i chwilę po mnie dotrzeć z powrotem.
(http://www.onlinecontest.org/olc-2.0/gliding/flightinfo.html?dsId=2392999)

Drugiego dnia dostajemy podobną trasę, ale żeby niepotrzebnie nie tracić czasu nad lotniskiem, postanawiam że lecę sam. Po starcie sprawnie wykręcam podstawę 1350m i melduję odejście. Warunki tego dnia wyglądają lepiej, przed nami stoją soczyste cumulusy. Ale w praktyce okazuje się, że wcale nie jest tak różowo i noszenia są bardzo wąskie i krótkotrwałe. Tak czy inaczej postanawiam nie popełnić tego samego błędu co dzień wcześniej i zwiększam tempo przelotu. Niestety podejmuję parę błędnych decyzji, w wyniku których znajduję się w złym miejscu o złym czasie. Spadam na 900m w momencie gdy na niebie za mną pustka, a przede mną co prawda pełno cumulusów, ale nad Borami nad które znosi mnie silny wiatr. Z Borami nie ma żartów, bo z powietrza wyglądają jak zielone morze. Ponieważ nie mam zamiaru stać się sensacją dnia w tvn24, przy braku zapasu wysokości i niekorzystnym wietrze nie mam również zamiaru ryzykować i się tam zapuszczać. Przez ponad pół godziny próbuję dokręcić podstawę, ale tendencja jest malejąca. Za każdym razem gdy udaje mi się znaleźć komin, noszenie po chwili ustaje i muszę uciekać znad lasu wychodząc na wysokości mniejszej niż poprzednio. W między czasie wypatrzyłem sobie pole, które wydało mi się najwłaściwsze i starałem się być cały czas w jego zasięgu. W końcu rozmiary domów, drzew i innych przedmiotów na ziemi zaczynają być podejrzanie duże, więc rozpoczynam manewr lądowania w terenie przygodnym. Mimo że wcześniej już to robiłem, jeszcze raz rozglądam się w poszukiwaniu słupów niskiego napięcia (samych przewodów praktycznie nie ma szans zobaczyć z góry) i innych ewentualnych niespodzianek w okolicy wybranego przeze mnie pola. Szybki przelot z wiatrem wzdłuż osi lądowania, żeby ostatni raz z małej wysokości skontrolować wybrane miejsce (np. czy teren nie jest zbyt mocno pofałdowany), krąg dwuzakrętowy, podejście, wyrównanie i delikatne przyziemienie w miękkiej, zaoranej ziemi, przez którą dobieg był krótki jak na lotniskowcu. Ciekawostka, że po wylądowaniu wysokościomierz wskazywał 100m. Niby rzecz oczywista, że przyrząd wskazuje wysokość wyskalowaną względem lotniska w warunkach panujących parę godzin wcześniej, ale przy pierwszym lądowaniu w polu trzeba o tym pamiętać i najlepiej w ogóle na niego nie patrzeć. Tego dnia z 3 szybowców które poszły w trasę, trzeba było zwozić tyle samo 🙂
(http://www.onlinecontest.org/olc-2.0/gliding/flightinfo.html?dsId=2393133)

Nie przypuszczałem wtedy, że będzie to mój ostatni lot na kolejne 3 miesiące. Najpierw nie chciała współpracować pogoda, a kiedy w końcu zaczęły się trafiać pojedyncze dni lotne, ja z uwagi na krytyczny deficyt czasu musiałem zawiesić latanie. Każdy potencjalny dzień dobrej pogody był sporym treningiem woli, gdy trzeba było siedzieć przed komputerem i oglądać zza okna szlaki cumulusów albo czytać o dokonaniach swoich znajomych. A gdy na forum zaczęły się pojawiać stwierdzenia o „końcu sezonu” poczułem, że chyba przespałem swoją szansę i będę musiał czekać kolejny rok…

Jest ostatni weekend sierpnia, więc dni są o wiele krótsze, a warunki o wiele słabsze niż dwa miesiące temu. Ale prognozy na najbliższe dni dają nadzieję… Przechodzę w tryb gotowości. W poniedziałek w pracy co pół godziny odświeżam meteo i w końcu postanawiam: ostatni dzień urlopu wykorzystam na prawdopodobnie ostatnią próbę przelotu w tym sezonie.

28 sierpnia, Święto Lotnictwa Polskiego. Melduję się na odprawie w Lisich Kątach. Zaczynamy standardowo od analizy meteo i nie wygląda to najlepiej. Prognozy wróżą termikę bezchmurną i niskie podstawy, ledwie 1000 metrów. To nie daje szans na przelot, więc od razu skreślam pomysł, żeby lecieć do Torunia po srebro. Postanawiam jednak zostać, trochę w te prognozy nie wierząc (różne źródła były dość sprzeczne tego dnia). No i jest! O 10:00 pojawiają się pierwsze, nieśmiałe cumulusy, o 11:00 w dali nad Borami stoją już pełne szlaki, a godzinę później robi się całkiem przyzwoicie również nad lotniskiem. Początkowo dostaję trasę do Świecia i z powrotem, ale ponieważ na tym kierunku jest praktycznie bezchmurnie, pomimo konieczności lotu z wiatrem i powrotu pod wiatr w trudniejszych warunkach, udaje mi się przeforsować wariant w drugą stronę: EPGI – Prabuty – EPGI. Łącznie 70km. Trochę kusi, żeby przedłużyć do 100km i spełnić warunek srebrnej odznaki, ale przyhamowuję ambicje uznając, że ważniejsze jest w tej chwili spełnienie warunku do licencji. Nie chcę ryzykować, bo w tym roku nie będę miał drugiej szansy.

Jestem jednym z ostatnich w kolejce do startu, a samolot w między czasie musi jeszcze zatankować, więc trochę się denerwuję. W końcu, uzbrojony po zęby w mapy i elektronikę (której jak na razie używam tylko do rejestrowania lotu, bo większą frajdę daje mi nawigowanie na podstawie terenu i mapy), pakuję się do szybowca i startuję. Po wyczepieniu jestem w kominie i zaczynam krążyć z jakimś wielkim drapieżnikiem. Biorę to za dobry omen 🙂 Podstawa jeszcze się do końca nie podniosła, ale nie chcąc tracić czasu decyduję się na odejście z 1100m. Liczę, że zanim wylecę ze stożka, podstawa się podniesie. I rzeczywiście, po 15 minutach w kolejnym noszeniu udaje mi się wykręcić sto metrów więcej, co tego dnia było maksymalną wysokością chmur. No to w drogę…

Sufit nisko, noszenia słabe, ale na szczęście w miarę gęste i stabilne. Częste krążenia, krótkie przeskoki, hyc, hyc, hyc i już widzę jezioro i miejscowość, nad którą mam punkt zwrotny. Kiedy go oblatuję, czuję sporą adrenalinę, bo z jednej strony połowa roboty już za mną, ale z drugiej teraz zaczyna się ta trudniejsza część. Powrót pod wiatr, cumulusy już praktycznie poznikały, niebo zaciągnął się jakimś cirrusem, a na wysokościomierzu już tylko trochę ponad 800m… Z pewną niechęcią spoglądam na ziemię, żeby rozejrzeć się jakie mam w razie czego opcje. Opcji jest sporo, więc nie zaprzątam sobie tym głowy i dość szybko udaje mi się znaleźć chmurę, która ciągnie do góry. „Tankowanie do pełna” i napieram do lotniska.

W połowie drogi znowu kryzys, tym razem mam mniej niż 800m… Wysokość systematycznie topnieje więc zaczynam się niepokoić. Ale nagle… jest! Nade mną zaczyna się tworzyć chmura, a vario pokazuje 2m/s. Zakładam ciasne krążenie i w górę. Już wiem, że jestem „po bezpiecznej stronie”, więc nie dokręcam do końca i pruję do lotniska. Po drodze napotykam jeszcze jedno noszenie więc dla bezpieczeństwa je również wykorzystuję, mimo że elektronika pokazuje mi dolot na 300m. Po doleceniu nad lotnisko czuję wielką radość i ulgę (nie tylko dlatego, że ten lot jakoś wyjątkowo intensywnie podziałał na mój żołądek i błędnik…). Radość z ukończenia trzymiesięcznego „przelotu”, a przede wszystkim radość z ukończenia szkolenia, które zacząłem dwa sezony wcześniej. Radość tym większą, że była to końcówka sezonu, a na horyzoncie widziałem już porażkę. (http://www.onlinecontest.org/olc-2.0/gliding/flightinfo.html?dsId=2724037)

Ten pierwszy, prawdziwy, samodzielny przelot był dla mnie podsumowaniem całego etapu szkolenia i sprawdzeniem w praktyce nabytych umiejętności, a trzy próby jego realizacji dały mi sporo doświadczenia. Pierwsza nauczyła, że czasami trzeba lecieć bardziej agresywnie, żeby zdążyć wykonać zadanie zanim chmury przestaną współpracować. Druga, że czasami trzeba lecieć bardziej zachowawczo, żeby nie musieć tłumaczyć rolnikowi, że szybowiec wcale nie lata na wiatr. Natomiast za trzecim razem udało mi się znaleźć moje optimum.

Oskar

foto. Jacek Lenkiewicz