Niedziela, 15.07.2018
Wydawało się, że ten dzień nie będzie dla mnie lotniczo specjalnie wyjątkowy.
Przyszedłem rano na lotnisko, wyciągnęliśmy z hangaru szybowce, o godzinie 09:00 odprawa na kwadracie i do dzieła. Według prognozy jakaś termika miała być ale pierwsze szybowce, które wystartowały po chwili lądowały, więc w zasadzie bez szału. Byłem otwarty na to co przyniesie dzień, niezależnie od tego czy udałoby się polatać dłużej czy tylko wykonać parę lotów po kręgu. Nie tracąc jednak nadziei na lot termiczny wsiadłem z instruktorem do Puchacza. Przed startem Tomek, instruktor z którym miałem lecieć, wyrywkowo sprawdził moją wiedzę oraz udzielił kilku wskazówek.
Pierwszy lot skończyliśmy po około 5 min, w drugim udało się znaleźć noszenie, które dawało 0,5 m/s., a że było dość poszarpane to Tomek przejął stery po to żeby jak najszybciej wykręcić potrzebną wysokość. Po przekroczeniu 500m noszenie stało się stabilne i nieco bardziej rozległe, więc znów wziąłem stery w swoje ręce i tak dokręciłem prawie do podstawy chmur, która była na wysokości 1200m.
Po około 40 minutach lotu znaleźliśmy się w okolicach Jeziora Godziszewskiego i przez radio usłyszeliśmy jak Wojtek na Jantarze zadeklarował odejście na trasę. Po chwili Tomek wypatrzył w oddali zbliżającego się do nas Jantara, poprosił mnie abym zacisnął pasy i na moment oddał mu stery. To były jedne z najpiękniejszych chwil jakie spędziłem w szybowcu, lekcja BARDZO dynamicznego latania w towarzystwie innego statku powietrznego 🙂 – bajka!
Warunki polepszały się z każdą chwilą. Przez radio Wojtek poinformował, że dalej na południe całkiem dobrze nosi i zasugerował, że może i my Puchaczem powinniśmy odejść na trasę. Dwa razy namawiać nas nie trzeba było. Ponieważ nie zależało nam na prędkości przelotowej dlatego już nie wracaliśmy nad lotnisko, tylko zaczęliśmy lecieć w kierunku Borów Tucholskich. Po drodze Tomek sprawdzał moją orientację w terenie i udzielał wielu wskazówek dotyczących analizowania oraz planowania przelotu. Chociaż powietrze było trochę zadymione, a podstawy dochodziły jedynie do 1300m, to widoki zapierały dech w piersiach. Lecieliśmy na południe – po prawej w oddali było widać Skarszewy, potem charakterystyczne jezioro Borzechowskie.
Po doleceniu do Wdy i zrobieniu kilku fotek przelecieliśmy nad Skórczem i podjęliśmy decyzję o powrocie do
Pruszcza. W drodze powrotnej musieliśmy lecieć pod wiatr.
W okolicach Starogardu Gdańskiego znaleźliśmy noszenie 4 m/s, wykręciliśmy podstawę 1500m i dalej ruszyliśmy na północ. Plan był ambitny – dolecieć do lotniska lotem ślizgowym.
Po raz pierwszy doświadczyłem na własnej skórze jak bardzo wydłuża się czas lotu kiedy wieje w dziób.
Z tej wysokości, pod wiatr i na tym szybowcu dolot do lotniska z 35km wydawał mi się to nie do wykonania. Parę razy pytałem się czy nie powinniśmy się „podkręcić” ale udało się! Tomek powiedział mi potem, że od Starogardu Gd. w kierunku północnym ciągnął się bardzo ładny szlak chmur i to właśnie on nas „podtrzymał” w drodze powrotnej.
Zbliżyliśmy się do lotniska, a że mieliśmy jeszcze zapas wysokości to trzeba było coś z nią zrobić. Wywrót szybki, pętla i ranwers to najmilsze zakończenie udanego lotu :). Tego dnia tylko nam i Wojtkowi udało się zrobić trasę i niestety tylko nam udało się tak długo powisieć w powietrzu.
Dzień pełen wrażeń. Poczułem się jak pisklę które stanęło na krawędzi przepaści i skoczyło w swój pierwszy poważny lot. Pruszcz -Wda-Skórcz-Pruszcz, 114km.
Emil