Pierwsze wyjście ze stożka

Prognoza nie zapowiadała jakiegoś wybitnego dnia lotnego – mocny wiatr z kierunku pd-zach., duże pokrycie nieba z chmurami o niskich podstawach. Mimo to weekend bez przynajmniej „przewietrzenia się” w kabinie to weekend stracony i zły omen na cały tydzień, więc jednak wybrałem się na lotnisko.

W pierwszym locie tego dnia, Tomek Siedlar wystartował przede mną Piratem i szybko zameldował noszenia, więc bez zbędnej zwłoki, o 11:29 zapakowałem się do żółtego Pirata (SP-2827) i poprosiłem  o wystrzelenie.

Po starcie dość mocno dusiło ale tylko dlatego, że tuż obok elegancko nosiło. Tomek zaprosił mnie do centrowanego przez siebie komina i po upewnieniu się, że już jako tako jadę na tej karuzeli do góry, sam zaczął kręcić wokół mnie efektowne spirale pozwalające policzyć wszystkie zęby w jego dzikim uśmiechu, wytracając przy tym wysokość aby zaopiekować się czekającymi już na niego uczniami.

Podstawa jak przypuszczałem nie była zbyt wysoka – 1200m, jednak cumulusy wyglądały dość ładnie i niektóre się wypiętrzały. Dodatkowo Instruktor przez radio zachęcał żeby spróbować coś oblecieć. Nie raz już przez wiele godzin wisiałem w stożku, ale jak dotąd bardziej starałem się po prostu trzymać tam gdzie nosi, niż lecieć do jakiegoś obranego z góry celu. Pora to zmienić!

Pierwszy cel – Tczew. Teren już dość „oswojony”, a dodatkowo pozwoli lepiej wybadać pogodę. Faktycznie, jest nieźle. Chmurki są często i każda podnosi. Część drogi udało się przebyć bez opadania, ale przy Tczewie i Wiśle pojawiały się też duszenia z wyraźnymi -3m/s, co było ostrzeżeniem aby jednak nie przeskakiwać za daleko – staram się trzymać powyżej 1000m, co przy suficie 1200m nie daje za dużego zasięgu. Udaje się jakoś utrzymać nad Tczewem, więc mentalnie przymierzam się na opuszczenie przytulnego stożka dolotowego i decyduję się zaatakować pod wiatr do „terra inognita” – Starogardu Gdańskiego, co też melduję przez radio.

Lecę, lecę i lecę prosto pod wiatr i po dwóch kominach mam wrażenie, że robię dwa kroki w przód i jeden w tył. Co gorsze przede mną robi się za duża dziura w chmurach by zrobić kolejny przeskok z odpowiednią rezerwą wysokości. Ciągle jednak mam apetyt na opuszczanie stożka, a że w kierunku południowym chmury są zachęcające, więc po kominie nad jeziorem Lubiszewskim udaję się w ich kierunku. Niestety trochę się zawiodłem i na 800 metrach nie wybrzydzam i wciągam się na takim kominie jaki udało się znaleźć – niestety marnym, a dodatkowo skutkuje to wywianiem w złym kierunku. Psycha trochę siada. Z zaschniętymi ustami i pokorą w sercu wracam najbliższymi kominami do stożka. Trochę pomogły mi trzy bociany, najwyraźniej robiące pierwsze przymiarki do sezonowej kolektywnej emigracji. W rezultacie znajduję się po zupełnie innej stronie Tczewa niż sobie pierwotnie wymarzyłem. Była to dobra nauczka by tak dobierać cele przelotu oraz kierunki przeskoków, by długotrwałe przesiadywanie w kominie nie skutkowało zwiewaniem tam gdzie nie trzeba.

Noszenia jednak nie ustały więc tym razem planuję wykonać atak zaczynając z „serca pruszczańskiego TRA”, czyli Pszczółek. Nad sobowidzką knieją stwierdzam jednak, że to już nie są takie noszenia jak dawniej. Robię ucieczkę w przód by przywitać nadlatujące znad jeziora godziszewskiego powabne chmurki i tu czeka mnie szereg sromotnych zawodów – przeskok dusi, a chmurki nie chcę brać. Takie ładne i nie chcą? Pierwszą przeleciałem w osi wiatru całą – wariometr ani drgnie, druga nic, trzecia coś daje, ale jest to marne zerko, rozglądam się szerzej lecz niestety nic więcej nie pociągnęło. Widocznie jezioro psuje wszystko, więc trzeba od niego uciec.

Jestem nad Demlinem na wysokości 780. metrów, więc przeskakując zaraz będę jeszcze niżej. Pola dosłownie i w przenośni wydają się nieznośnie blisko. Dotąd jeszcze nie „polowałem”, więc tym bardziej lepiej rozglądać się za czymś dobrym wcześniej. 17 sierpnia więc już po żniwach. Po przyjrzeniu się skoszone pola wyglądają przyjaźnie, a to nieco uspokaja. Zamykam wszystkie wloty powietrza, prędkość optymalna, bez gwałtownych skrętów i lecimy w kierunku domu. 700 metrów…, 600 metrów i coraz niżej. Po przesiadywaniu na ponad 1000m teraz Ziemia wydaje się obrzydliwie bliska. 530 metrów, aż wreszcie nad Rościszewem…JEST!!! Mocne, szerokie i nie turbulentne, na tej podstawie od razu wiem, że będzie dobrze, zwłaszcza, że wiatr tym razem tylko mi pomaga. Akurat w tym momencie przez radio Łukasz pyta mnie jak tam mi leci, więc szczęśliwie mogę spokojnie zameldować, że co prawda nisko i z przygodami, ale w kominie. Noszenia naprawdę luksusowe, bo czasami ciągnie 3 m/s.

Odzyskuję wigor, choć na więcej przygód tego dnia już definitywnie nie mam ochoty, zwłaszcza, że od nawietrznej na Ziemi nie ma już żadnych plam słońca. Niebo wyraźnie się zamyka, robię jeszcze jeden komin przysuwający mnie bardziej na północny zachód i szerokim łukiem wracam w rejon lotniska, gdzie na 700 m już na mnie czeka komin bardziej stabilny niż mogłem się spodziewać.

Niespodziewanie moja nawigacja przypomina mi, że jest po prostu telefonem – od znajomej dostaję SMS-a, że na zatoce wreszcie fajnie wieje i mogła popływać na windsurfingu – no co za miły dzień. 🙂

Staram się trzymać dość wysoko. Nad lotniskiem widzę kręcącego akrobacje Puchacza. Coraz mocniej czuję zmęczenie lotem, więc już tak ambitnie nie trzymam wysokości, nadlatuję nad puchacza, ale jest dużo niżej, spiralami i odejściami na dużej prędkości staram się wytracić wysokość by trochę się do niego przybliżyć, ale nadal po prostu solidnie nosi.

Bateria w nawigacji jest na wyczerpaniu. Pytam się przez radio ile wylatałem, okazuje się, że brakuje paru minut do 5h, więc kręcę jeszcze parę stacjonarnych kominów.

Mam czas na spokojne przygotowanie się do lądowania – przywyknięcia do niskich wysokości, nadlatuję nad lotnisko, robię zwrot, melduję pozycję z wiatrem i dostaję zgodę na lądowanie na wysokości hangaru. Na solidnej prędkości robię finalny zwrot o 180 stopni. Nadal w powietrzu są wyraźne turbulencje i o 16:45 ląduję na przeciwko hangaru.

Jak się później okazuje dokładnie tym lotem przekraczam 100 godzin nalotu!. Po kolektywnym zapakowaniu wszystkiego do hangaru jedziemy do Baru Zacisze, gdzie przez ponad godzinę jeszcze obgadujemy lotnicze dzieje.

@Jarosław Wosik, 17.08.2014